Londyn to miasto tradycji, muzeów i hindusów. Jedni kochają za klimat, drudzy uważają, że to miejsce go nawet nie posiada. Ja zaliczam się do tej pierwszej grupy, byłem tam już kilka razy i raczej wiążę z nim jakąś swoją dalszą lub bliższą przyszłość. Do tego ta przezajebistość…
Dlaczego tak lubię Londyn?
Komunikacja w stolicy Zjednoczonego Królestwa jest genialnie zorganizowana. Karty Oyster (prepaidowe karty zbliżeniowe), 11 linii metra, 6 linii tramwajowych, ponad 700 (!) linii autobusowych i taksówki wodne. Wszelkie awarie londyńskiego „Tube” są pokazywane na billboardach w całym mieście i na stacjach. Dzięki temu wszystkiemu możesz w miarę szybko dostać się praktycznie w każdy zakątek miasta.
Canary Wharf, Bank, Greenwich. Każde z tych miejsc współgra ze sobą niemalże genialnie. Białe, wysokie szeregowce, ciemnoczerwona cegła czy też duże okna tworzące ściany biurowców. Wszystko to składa się na doskonały staro-nowy, spójny obraz Londynu.
Londyn, jak większość dużych, zachodnich miast łączy wszystkie kultury świata. Co chwila mijasz to ciapatych, to Polaków, raz na jakiś czas zdarzy się anglik, za chwilę włoska wycieczka, w Starbucksie obsługuje cię Czeszka a zaraz po niej słyszysz amerykana pytającego o drogę mieszkającego tu od tygodnia Francuza.
Wyzwaniem jest jedynie dogadanie się z nimi wszystkimi, ale tylko z tymi, którzy się tam nie urodzili, bo z dziećmi imigrantów dogadamy się bez problemu.
Jedynie Pekin swoją historią zainteresował mnie bardziej od Londynu. Różnica jest jednak dosyć potężna, bo w stolicy Chin praktycznie nie zachowały się zabytki, a duża część Londynu wygląda dokładnie tak samo jak przed wiekami. Chodzisz tymi samymi alejkami, ulicami, chodnikami, którymi chodzili dziewiętnastowieczni dżentelmeni. Do tego dochodzi mnogość muzeów, które na dodatek w większości są darmowe.
Wszędzie ich pełno, zwłaszcza na Covent Garden. W jednym momencie zaczepia cię iluzjonista i wyciąga ci gazetę z ucha, w drugim widzisz faceta pokrytego złotą farbą z kuflem w ręku, a za kolejną chwilę widzisz breakdance w wykonaniu Londyńskich studentów.
Sobotni pchli targ w dzielnicy Notting Hill to cud nad Tamizą. Po pierwsze da się tam znaleźć na prawdę fajne starocie (zabytkowe aparaty od 20P, winyle w dobrym stanie) a po drugie – tam jest najlepsze uliczne jedzenie jakie kiedykolwiek jadłem. Od naleśników z bananami i nutellą przez kanapkę ze smażonym na naszych oczach kurczakiem z warzywami, aż po prażone migdały.
Londyn to jedno z niewielu miast aż tak bogatych w galerie sztuki, czy wspomnianych wyżej performerów. Oprócz tego co chwila odbywają się koncerty najlepszych zespołów (do tej pory nie mogę sobie wybaczyć, że przegapiłem darmowy koncert Stones’ów w Hyde Parku). Nie widać tam może tyle Street Artu co w Nowym Jorku, ale też go nie brakuje. Do tego wspaniały West End („39 Steps poprawia mi humor na samą myśl).
Od popularnych jak M&M’s w M&M’s World, poprzez moje ulubione Marks&Spencer, aż po drogie cukiernie w Harrodsie. To wszystko powoduje, że z weekendu w Londynie wraca się dwa kilo cięższym. I szczęśliwszym 😉