Wcale nie minęło aż tak dużo czasu od momentu, kiedy postawiłam stopę na przejściu granicznym Johor Bahru – Singapur. Mimo to oglądanie zdjęć sprzed kilku miesięcy zawsze budzi we mnie uczucia co najmniej nostalgiczne. A, zresztą, czy w mroźny, zimowy wieczór można sobie w ogóle wyobrazić coś lepszego niż powracanie do wakacyjnych, egzotycznych klimatów? No, to ja sobie dziś wrócę i poopowiadam trochę o Singapurze. Właściwie to czuję się dość dziwnie, siedząc tak w mieszkaniu z kubkiem herbaty imbirowej, słuchając Ciszy i oglądając palmy na zdjęciach. Singapur to miejsce niezwykłe. To właśnie tam, idąc pasażem przy Marina Bay i podziwiając jedno z najsłynniejszych miast świata, pomyślałam sobie: warto. Kurczę, mimo wszystko warto walczyć ponad siły, warto się starać, warto dźwigać ze sobą te bagaże i lecieć na drugi koniec globu, bo świat jest po prostu niesamowity. Naprawdę, trudno mi teraz przypomnieć sobie lepsze 3 dni spędzone w podróży.
Z tym Singapurem to jest tak: przyjeżdżasz, i na początku to właściwie jest całkiem nudno. Jakoś tak chińsko, na ulicach cisza i nic się nie dzieje, a życie płynie w zwolnionym tempie. Czasem mówią, że nudny, ale to nieprawda… bo Singapuru trzeba się po prostu nauczyć. Nie wystarczy pójść na Marina Bay i nakarmić małpkę w ZOO, żeby poczuć jego klimat. Trzeba za to przejechać się na motorze po osiedlu Serangoon, zjeść obiad w foodcourcie przy stacji Dakota, zajrzeć na zabytkowy cmentarz Hakka. Wtedy dopiero wiadomo, że Singapur to nie tylko parki rozrywki na wyspie Sentosa albo kręcenie filmików w Gardens of the Bay. Chociaż filmiki osobiście kręciłam, i też polecam!
Dlatego właśnie postanowiłam napisać chyba najbardziej praktyczny post, jaki do tej pory pojawił się w części podróżniczej tego bloga. Nie, jednak nie nakarmię wyszukiwarki hasłem “12 atrakcji, które musisz zobaczyć w Singapurze”. Ale w końcu o wszystkim wam opowiem, jak przystało na prawdziwego podróżniczego blogera!
Botanic Garden. Od tego właśnie miejsca rozpoczęłam zwiedzanie Singapuru i przysięgam, że nigdy w życiu nie widziałam piękniejszego ogrodu. W ogóle, cały Singapur jest jednym wielkim ogrodem. Nie lubicie kwiatków i nie chcecie płacić za ogród orchidei? Też tak myślałam. O, ja głupia, mało brakowało, a pożałowałabym tych kilku dolarów i do Orchid Garden nigdy nie weszła. Wierzcie mi – to byłby błąd mojego życia.
Orchard Road. Po całym dniu jeżdżenia w tę i z powrotem metrem chciałam po prostu przejść się po mieście, i wylądowałam tam. To singapurska dzielnica zakupowa, gdzie znajdziecie wszystkie Prady, Michaele Korsy i inne bajery. Jak się domyślacie, to raczej nie miejsce dla podróżnika, więc bardziej niż zakupy interesował mnie spacer. No to był, godzinny, częściowo w deszczu, aż do samego centrum.
Marina Bay. Jeśli do Paryża jedzie się dla wieży Eiffla, do Kuala Lumpur – dla wież Petronas, to do Singapuru na pewno dla Marina Bay. Miejsce samo w sobie magiczne, plus podwójna pełna tęcza prosto nad hotelem Marina Bay Sands? Proszę bardzo! Taka ciekawostka: gdy wpiszecie “double rainbow Singapore” na Youtube, pojawi Wam się coś takiego. Tak, byłam tam dokładnie w tamtym momencie. Jeśli to nie jest szczęście podróżnika, to ja nie wiem, co nim jest.
Gardens of the Bay. Kolejne singapurskie must see. Nieważne, czy interesuje cię fauna, technologia czy kolorowy pokaz – prędzej czy później i tak tam trafisz. I bardzo dobrze!
Ogród jest naprawdę wyjątkowy, a do tego gwarantuje show na poziomie co najmniej fontanny w Budapeszcie. Dla niewtajemniczonych: na naprawdę wysokim poziomie.
Chinatown. Jest jakieś chyba w każdym azjatyckim mieście. I nie będę ukrywać – w tak drogim Chinatown nigdy wcześniej nie byłam. Ale i tak warto się wybrać – w końcu chińskiego jedzenia i sklepów z pamiątkami nigdy dosyć.
Clarke Quay. Jeśli szukacie fajnych, artystycznych klimatów, to zajrzyjcie tam. Uwaga: chyba za drogo na siedzenie w knajpie, ale spacerowanie i słuchanie koncertów ulicznych jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Sentosa. Chcecie plaży? To jedźcie na Sentosę. To taka wyspa, na której jest wszystko – parki rozrywki, fontanny, ogrody, baseny. Można tam spędzić pół dnia, ja miałam tylko trzy godziny. Polecam, ale wiedzcie, że to jest właśnie jedno z tych miejsc, w których naprawdę nie warto się spieszyć.
Foodcourt przy stacji Dakota. Chcesz być jak lokalsi, to jedz jak lokalsi. Ja wybrałam się tam na dobry obiad z kolegą z Indonezji. Ufff, wreszcie lepsze ceny. Polecam chińskie pierożki i sok z arbuza.
Newton Food Centre. To moje przypadkowe odkrycie – zatrzymałam się tam w poszukiwaniu jedzenia i dopiero później ktoś mi powiedział, że to miejsce jest znane w całym Singapurze. Wygląda w sumie niepozornie i zjecie tam to samo, co wszędzie. Ceny są OK.
ZOO. Ach, to ZOO. Mówią, że najlepsze na świecie, mówią… Szarpnęłam się, wydałam te 33 dolary. I na wypadek, gdybyście się zastanawiali – nie, wcale nie jest takie najlepsze. Szczerze, to lepiej bawiłam się w Warszawie – nie dość, że za sześć razy niższą cenę, to jeszcze nie musiałam znowu patrzeć na tresowane słonie i wrzeszczące dzieciaki. Naprawdę, lubię ten Singapur, ale czuję, że to był ostatni raz, kiedy poszłam do ZOO w Azji.
How Par Villa. Dobra, napiszę jak w tanim przewodniku: Wizyta w tym miejscu to prawdziwa podróż do magicznego świata chińskiej mitologii. Ten niezwykły park da wam niepowtarzalną okazję do tego, by obejrzeć tradycyjne pagody, podziwiać kolorowe rzeźby o surrealistycznych kształtach, a na koniec poznać tajemnicze kręgi chińskiego piekła. To doskonałe miejsce do relaksującego, edukacyjnego spaceru lub chwili odpoczynku, a dla dzieci prawdziwa lekcja niezwykle bogatej i zaskakującej azjatyckiej kultury. No co. Serio, robi wrażenie.
Zabytkowy Cmentarz Hakka. Absolutnie wyjątkowe miejsce, ukryte gdzieś w głębi osiedla. Prawdziwy rarytas z serii “Singapur dla hipsterów”, bo naprawdę mało kto o nim słyszał. Szukajcie w okolicach stacji Holland Village. Ciii.
Także tego – niech tam mówią, co chcą, ale Singapur to zdecydowanie coś więcej niż świat drogich hoteli, stolica Universal Studio i smutny kraj bez gumy do żucia.